BEZPIECZEŃSTWO
Orbitalne zbrojenia okiem naukowca. "Gwiezdne wojny się nie opłacą" [OPINIA]
Gwiezdne wojny to już nie „fiction”, ale „science”; nikomu jednak by się nie opłaciły - uważa astrofizyk dr Marcin Gawroński, nawiązując do obserwowanej na arenie międzynarodowej tendencji do nasilania technologicznego wyścigu zbrojeń z przestrzenią kosmiczną w tle. Jego zdaniem, konflikt zbrojny może już rozgrywać się w zasięgu orbity okołoziemskiej, przy czym nie będzie przypominał bitew znanych z fantastyki naukowej.
Prowadzenie wojny w kosmosie już dziś jest możliwe - postuluje dr Marcin Gawroński, astrofizyk pracujący na Wydziale Fizyki, Astronomii i Informatyki Stosowanej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Jak podkreśla jednak, nie będą to scenariusze otwartych bitew statków kosmicznych rodem z epickich sag science-fiction. Według naukowca, realne "gwiezdne wojny" rozgrywałyby się tylko na naszej orbicie i polegałyby przede wszystkim na strącaniu satelitów przez pociski wystrzelone z Ziemi lub z samolotów. "Wizja pojazdów prezentowanych w wielu hollywoodzkich produkcjach science-fiction raczej się w dosłowny sposób nie spełni, bo twórcy filmowi przenoszą w kosmos prawa fizyki obowiązujące na Ziemi i w jej atmosferze" - zapewnia w rozmowie z Polską Agencją Prasową.
Zwraca przy tym uwagę, że notowane we współczesnym świecie sygnały aktywności zbrojeniowej mocarstw i rozwoju swoich kompetencji w zakresie dominacji militarnej sięgają już przestrzeni kosmicznej. Wśród najbardziej czytelnych przejawów ich postępowania pada przykład utworzenia decyzją prezydenta USA Donalda Trumpa (w grudniu 2019 roku) amerykańskich wojsk kosmicznych jako osobnego rodzaju sił zbrojnych. Nowa formacja - pierwsza od ponad 70 lat - oprócz przejęcia od US Air Force odpowiedzialności za koordynowanie narodowych misji kosmicznych, ma również odzwierciedlać otwarte uznanie przestrzeni kosmicznej za pełnoprawny wymiar prowadzenia wojny.
Czytaj też: Space Force szóstym rodzajem sił zbrojnych USA
Dr Gawroński studzi w tym kontekście emocje. Jak podkreśla, ewentualne "wojny gwiezdne" na razie ograniczyłyby się do strącania lub unieszkodliwiania satelitów. Ludzie sporadycznie zapuszczają się poza orbity wokółziemskie - po raz pierwszy i ostatni kilkadziesiąt lat temu w drodze na Księżyc, a stale na niej - na wysokości zaledwie ok. 400 km - znajduje się Międzynarodowa Stacja Kosmiczna z załogantami z 10 krajów, w tym głównie USA i Rosji. Jak deklarują zresztą sami przedstawiciele Pentagonu, amerykańskie siły kosmiczne nie mają na celu wprowadzania systemów uzbrojenia na orbitę, ale zajmą się kontrolą i ochroną setek strategicznie istotnych satelitów wykorzystywanych do komunikacji, nawigacji i śledzenia.
Jak podkreślono w rozmowie, zestrzelenie satelitów jest możliwe przede wszystkim z pomocą rakiet z powierzchni Ziemi lub z samolotów, czyli arsenału atmosferycznego ASAT (Anti-satellite weapon, czyli broń antysatelitarna). Udane testy tego typu broni przeprowadziły m.in. USA, Chiny i Indie. "W zasadzie wszystkie kraje, które posiadają dostęp do technologii rakiet międzykontynentalnych są w stanie w łatwy sposób osiągnąć możliwość zestrzelenie satelitów znajdujących się kilkaset kilometrów ponad powierzchnią Ziemi" - wskazuje dr Gawroński. Pociski te nie muszą nawet zawierać żadnego ładunku wybuchowego, z tego względu, że obiekty poruszające się po orbicie ziemskiej przemieszczają się z ogromną prędkością względną: nawet kilkunastu kilometrów na sekundę - dlatego po zetknięciu się z głowicą ulegają zniszczeniu pod wpływem energii kinetycznej.
Dr Gawroński uważa przy tym, że scenariusz wystąpienia w kolejnych latach takich wrogich działań skierowanych w różnego rodzaju satelity nieprzyjaciela jest bardzo mało prawdopodobny.
Powód jest prosty - gdyby pociski uderzyły nawet w kilka satelitów, doszłoby do tzw. efektu Kesslera. Co to oznacza? Nawet niewielki satelita zniszczony w taki sposób rozbija się na dziesiątki tysięcy fragmentów, które w nieskoordynowany sposób są wprawiane w ruch orbitalny wokół Ziemi. Mogą po pewnym czasie zderzyć się z kolejnymi satelitami, a szczątki tych kolejnych zaczęłyby niszczyć następne. W konsekwencji na orbicie zniszczeniu uległoby większość satelitów.
Polski naukowiec jest przekonany, że nikt nie zamierza wykorzystywać tego typu możliwości, gdyż na zniszczenie narażone byłyby satelity nie tylko wrogie, ale i własne. Tego typu sytuacje porównuje do klinczu związanego z użyciem broni jądrowej - nikt nie zamierza po nią sięgać, bo gdyby tak się stało, nie byłoby zwycięzców. Padają przykłady - Chiny w 2007 roku dokonały testowego zniszczenia swojego satelity, którego liczne odłamki zaczęły krążyć po orbicie. Jeszcze po kilku latach od zdarzenia - w 2013 roku - jeden z nich poważnie uszkodził rosyjskiego satelitę.
Zdaniem dr. Gawrońskiego bardziej realnym scenariuszem "wojen gwiezdnych" są różnego rodzaju działania, których celem jest zagłuszenie sygnałów satelitów (możliwe jest np. zagłuszanie GPS już na powierzchni Ziemi) lub inna elektroniczna ingerencja w obiekty na orbicie, tak aby zmniejszyć możliwości operacyjne przeciwnika. "W każdym razie tak długo, jak nie będziemy dysponować technologią, która umożliwi szybkie i skutecznie oczyszczanie orbit wokółziemskich ze śmieci i szczątków" - zastrzega.
Tymczasem w czwartkowym komunikacie Dowództwo Kosmiczne USA stwierdziło, że ma dowody na to, iż Rosja przeprowadziła niedestrukcyjną próbę broni antysatelitarnej umieszczonej w przestrzeni kosmicznej. Do testu miało dojść 15 lipca, kiedy z rosyjskiego satelity nr 45915 (Kosmos-2543) miał zostać "wstrzelony na orbitę nowy obiekt". W opinii amerykańskich, kanadyjskich i brytyjskich dowódców wojskowych, był to czysty przykład przeprowadzenia testu uzbrojenia kinetycznego (jednoznacznie wskazuje się na "obiekt przypominający pocisk, wyprowadzony z dużym impetem z niewielkiego subsatelity").
Opracowanie: PAP/S24